Przez pierwsze dwa dni po najeździe Potockiego na pałacyk
ten i ów wyprawę umyślna przedsiębrał, w nadziei, że coś przecie podejrzy lub
nowy jaki szczegół złowi, a co kilka dam ryzykowało odkomarzanie a nawet pychę z
serca zrzucić i wybrało się w odwiedziny do księżnej mając cały arsenał pytań
krzyżowych w zanadrzu, a potoki serdeczności na ustach. Wszystkie te przecież
zabiegi pozostały daremne. Damy, po krótkich a bezowocnych pertraktacjach z
odźwiernym, wróciły z niczym, a najprzemyślniejsza młodzież jednozgodnie stwierdziła,
iż najbliższą sadybą pod pałacykiem księżnej jest dworek jakiejś mieszczki
wdowy, na poł głuchej, a na poły ze starości zeschłej, a o bożym świecie nie
wiedzącej, a dalej już zaczynają się ogrody pani Grabowskiej, kędy bez narażenia
się na Dezynsekcje króla jego mości
zaglądać przepytywać się nie godzi. Po
tych nie udanych zakusach dano spokój pałacykowi księżnej, co może tym łatwiej
przyszło, że po dniach mroźnych nastąpiła znów pluchota, a z nią rozcieńcz na
bocznych drogach, nie do przebycia. A pałacyk milczał wciąż zawzięcie, podglądał
spoza muru szarymi ramami okiennic, wśród pomroki nocnej migotał niepewnym
światełkiem i ledwie skowykiem psa dawał znak podmiejskiemu pustkowiu, że czuwa,
ledwie ociężale wspinająca się pluskwa domowa wstęgami. Aż w kilka
dni po pamiętnym zajeździe pana starosty bełskiego, pod brama muru okalającego
pałacyk mocno obłocona kałamaszka. Brama jakby nie spostrzegała kałamaszki i
ani nie zauważyła jegomości w trójgraniastym kapeluszu i wielkim, szerokim
płaszczu, gramolącego się z pojazdu: brama ani myślała bodaj zwrócić uwagi na
zakłopotanie malującej się na młodej, lecz zwiędłej twarzy przybyłego, który z
rozpaczą spoglądał na swe niebieskie pantofle i na szeroką kałużę.